niedziela, 27 kwietnia 2014

Światopogląd Merkucja Arronia Chanson

    Dźwięki lutni rozbrzmiewały w pobliskiej karczmie od samego wschodu słońca. Tłum który się tam zebrał wsłuchiwał się w przyjemne melodie które wychodziły spod palców artysty. Mężczyzna pochłonięty graniem zapomniał całkowicie o otaczającym go świecie, teraz liczyła się tylko gra. Nawet nie spostrzegł się kiedy jego syn zszedł z góry i wyszedł z domu.
   Młodzieniec sunął przed siebie z kapturem zaciągniętym na głowę. Po wczorajszym incydencie z Elrikiem każdy w mieście mógł go rozpoznać. Nie była to za ciekawa myśl ale niestety była prawdziwa. Więc aby się za bardzo nie narażać postanowił że do bazy dostanie się bocznymi uliczkami.
   Kiedy w końcu znalazł się przy włazie prowadzącym do kwatery ktoś go zatrzymał. Tym kimś była mała,brudna i bezbronna dziewczynka. Patrzyła się na ciemnowłosego swoimi szklistymi pełnymi smutku oczami. On nie zwracając na nią uwagi otworzył przejście i stanął w bezruchu. Ona wykorzystując okazję weszła w głąb korytarza. Merkucjo zamknął wejście i ruszył przed siebie. Nie zwalniając kroku chwycił dziewczynkę na ręce. Dziecko ulicy obróciło głowę w jego stronę i spojrzało się na niego zdziwione. Mężczyzna zostając wciąż obojętnym powiedział.
-Nie masz rodziny i gdzie się podziać- stwierdził chłodno.- Od teraz będziesz jedną z nas.
   Kiedy wszedł do głównej części bazy spotkał się z wytrzeszczonymi szeroko oczami swoich podwładnych. Przeszedł koło nich obojętnie i podszedł do swojej zastępczyni.  
-Wraz z rozpoczęciem szkolenia tej małej przejmujesz władzę nad Bractwem Sztyletu.-powiedział i postawił małą na ziemi.
-Ale jak ja przejmuję? A co z tobą?!-wykrzyknęła zdziwiona.
-Ciszej...-mruknął.- Wczoraj ten facet...dał mi szansę którą mam zamiar wykorzystać.
-Szef to zawsze taki tajemniczy!-naburmuszyła się.-Wiem że nic więcej się nie dowiem w tej sprawie więc zapytam się o nią.-wskazała na swoją nową podopieczną.-Po co przyprowadzasz do nas jakieś bezdomne dziecko? W mieście wiele jest takich, czemu akurat tą?
-Jeszcze nikomu nie udało się podążać za mną tak żebym się nie zorientował, ona jest pierwsza.-uśmiechnął się lekko.- Młoda, jak masz na imię?
-Azalia Mira Rosa proszę pana...-odpowiedziała, a następnie speszona utkwiła wzrok w ziemi.
   Dziewczynka wyglądała na około 7 lat. Posiadała jasnobrązowe dość długie włosy. Było widać na pierwszy rzut oka że jest strasznie niedożywiona. Szmaty jakie miała na sobie wisiały na niej jak worek.
-Więc Azalio, to jest Agatha, twoja opiekunka i mentorka. Będzie się tobą opiekować.-zwrócił się do niej klękając aby znaleźć się na jej wysokości.
-A czemu pan się nie będzie mną opiekować?-zapytała patrząc się na niego.
-Odchodzę stąd na jakiś czas.-odpowiedział zdawkowo i wstał.-Rome! Zaopatrz ją w jakieś...porządne ciuchy.
   Blondyn podbiegł szybko do Arronia i zabrał ze sobą brązowowłosą płeć piękną. Ta obracała się co chwilę aż w końcu kontakt został zerwany gdyż zniknęła w jednym z korytarzy.
-Pierwszy raz widzę szefa z takim uśmiechem na twarzy.-skomentowała kobieta.
-Sugerujesz coś?-syknął wkurzony.
-Już nie, już jest szef normalny!-pisnęła lekko przerażona odsuwając się.
-Te! Gromado słuchać!-wydarł się siedemnastolatek.- Od teraz naszą „małą” gildią przewodzić będzie Agatha, to tyle!
   Chłopak następnie ruszył ku wyjściu, ignorując przy tym wszystkie sprzeciwy jak i pytania. Niech przywódczyni się tłumaczy. On już tutaj nie rządzi.  
Promienie słońca padły na jego twarz kiedy wyszedł z korytarza. Postanowił że uda się do pobliskiej biblioteki aby dowiedzieć się czegoś więcej o akademii do której ma się udać. Jako że owe miejsce znajdowało się na głównej ulicy nie było możliwości by chodzić mniej uczęszczanymi uliczkami.
-Albo jestem przewrażliwiony, albo wszyscy się na mnie patrzą-mruknął pod nosem i wszedł szybko do jednego z budynków.
   Ciemność jaka tam panowała zmusiła go na odczekanie chwili aby jego wzrok mógł się przyzwyczaić do niej. Kiedy tak się stało ruszył w głąb ogromnego pomieszczenia. Znalazł się na dziele ze spisem szkół. Przejrzenie wszystkich teczek, ksiąg i zwojów zajęło mu dobre dwie godziny. W końcu miłosierny bibliotekarz przyszedł mu na pomoc.
-Młodzieńcze...czego szukasz? Mogę pomóc -powiedział uśmiechając się lekko. Mimo iż był elfem było widać po nim że przeżył już duży kawał czasu.
-Ech...szukam informacji na temat Akademii Wybrańców...-odpowiedział zmęczony już szukaniem.
-Skoro chcesz się czegoś o niej dowiedzieć to czemu szukałeś tutaj?-zdziwił się niezwykle.-Powinieneś znaleźć jakieś zapiski o niej w dziale fantasy...lub legend...sam już nie wiem, jednak na pewno w jednej z tych.
-Ah...rozumiem, bardzo dziękuje!-odpowiedział zdziwiony i ruszył w miejsce wytycznych.
   Bez problemu udało mu się odnaleźć książkę o uczelni dla wybranych. Jednak to co się tam znajdowało nie zadowoliło go. Było tam napisane kiedy powstała i w jakich okolicznościach jednak nic więcej.
-Dziwne...skoro to legenda to czemu nie ma nic więcej...toż to się kupy nie trzyma!-ostatnią część zdania wykrzyczał w duchu.
  Jako że było już dość późno postanowił że wróci do domu. Wychodząc z budynku poprawił kaptur i rozejrzał się. Uliczka zwykle ruchliwa teraz wyglądała jakby w okolicy nie było żadnej żywej duszy.
-Wymarłe Miasto...-powiedział ze „wzgardą”-...podoba mi się...-stwierdził w końcu.
   Chłopak szedł przed siebie. Od miejsca, które zwał domem dzieliło go około 5 przecznic. Czas tak szybko mu upłynął w skarbnicy wiedzy, że kiedy wychodził na dworze panowała już od jakiegoś czasu noc.
-Jutro wyruszę...nic mnie tu nie trzyma...chyba...-skwitował obracając się szybko.
Przeczucie znów go nie zawiodło. Gdyby obrócił się sekundę później mogłoby się to dla niego źle skończyć. Dzięki swojemu refleksowi udało mu się wyjąć swój jakże sprytnie ukryty sztylet i sparować uderzenie przeciwnika.
-Kim jesteś?!-warknął do nieznajomego.
   Nie otrzymawszy odpowiedzi Merkucjo zwinnie wyjął swój drugi sztylet i ugodził swego przeciwnika w brzuch, następnie wyszarpnął go szybko sprawiając przy tym napastnikowi większe cierpienie. Tamten syknął z bólu i upadł na ziemię. Chłopak bez skrupułów zajrzał do sakiewki swojego niedoszłego zabójcy. Znaleziony tam liścik wszystko mu wyjaśnił. Teraz pogrążony w myślach ponownie ruszył w stronę domu.

Oczami Rosel

Niebo było lekko zachmurzone i zerwał się dość mocny wiatr. Lada moment można było się spodziewać potężnej ulewy. Jednak nawet taka pogoda nie przeszkadzała dwójce rodzeństwa w treningach strzelania z łuku.
- Rosel!- Krzyknął młodszy z rodzeństwa- Patrz trafiłem w sam środek tarczy! Starsza siostra spojrzała na tarcze oddaloną o kilka metrów.
- Świetnie ci idzie, jesteś coraz lepszy- uśmiechnęła się do małego Lio.
- Ale i tak nigdy się nie nauczę strzelać tak jak ty i robić takie rzeczy ze strzałami...- pochylił lekko głowę w dół. Strzelał coraz celniej, lecz daleko mu było do umiejętności, jakie posiada Rosel.
- A właśnie, co do tych strzał, odkryłam coś nowego. Lio od razu zaświeciły się oczy. "Pokaż pokaż!"- krzyczał i podskakiwał. Ro (wolała aby zwracano się do niej takim zdrobnieniem), przystała na prośby brata. Wyciągnęła powoli jedną ze strzał z torby, znajdującej się na jej plecach. Chwyciła strzałę i wyciągnęła rękę do przodu. Nagle stało się coś dziwnego. Owa strzała zaczęła mienić się na czerwono. Po chwili Ro naciągnęła ją na łuk. Z wielką precyzją wycelowała w stronę jednej z tarcz stojących najdalej. Wystrzeliła. Było słychać tylko świst i zaraz strzała znajdowała się w samym środku celu. Lio aż podskoczył ze strachu. Tego się nie spodziewał.
- Łał! Wybuchło! Jak ty to zrobiłaś?Możesz tak jeszcze raz?- Mówił bez przerwy podekscytowany malec.
Jednak siostra nawet nie patrzyła na niego, tylko w stronę lasu. Była bardzo zżyta z naturą i kochała przebywać po za domem. Bardzo często zamyślała się patrząc na powiewające i szeleszczące liście na drzewach. Wiedziała, że las na który właśnie patrzy jest lasem zakazanym dla elfów. Ale od kiedy tylko go zobaczyła jak miała 7 lat, wiedziała, że musi tam kiedyś pójść. Coś ją strasznie do niego ciągnęło.
- Roo!- Rozbudziła się gdy usłyszała ponownie wołanie brata.
- co to?- Powiedział lekko przestraszony wskazując palcem na lewo. Dziewczyna dokładnie się przyjrzała. Zauważyła jak ruszała się trawa. Wiedziała, że to nie od wiatru. Zasłoniła sobą swojego brata.
- Jak to będzie jakieś dzikie zwierze, od razu wycofaj się do miasta.
- Alee...
- Nie sprzeczaj się ze mną- przerwała mu w połowię. Obróciła się w jego stronę i przykucnęła odgarniając do tyłu długie, jasno zielone włosy.
- Jesteś moją jedyną rodziną po śmierci rodziców i jeśli coś Ci się stanie to sobie tego nie wybaczę.
Nie kłócił się dalej, tylko kiwnął głową na znak, że zgada się i wycofał się krok do tyłu. Ro Napięła mocno łuk, tym razem z żółtą strzałą. Czekała jak to "coś" wyłoni się, aby wiedzieć, czy jest potrzeba strzelania.  Była bardzo przewrażliwiona na tym punkcie, gdyż już raz podczas treningów zaatakował Lio od tyłu mały niedźwiedź. Rosel przerażona zobaczyła, że ma ostatnią strzałę. Chwyciła ją mocno i skupiła się. Wystrzeliła ją, mieniącą się na niebiesko. Wtedy po raz pierwszy odkryła moc, jaką posiada, lecz dość dużym kosztem. Lio był bardzo poważnie ranny i ledwo uszedł z życiem.
 To zwierzę było coraz bliżej. Po chwili ich oczom ukazał się mały szczeniak, który wyglądał na mocno wygłodzonego.
- Oooo!- Krzyknęła Ro. Od zawsze chciała mieć psa. Wzięła go na ręce- Weźmiemy go ze sobą.
Ruszyli w stronę miasta. Mieli w planach zostać jeszcze na dłuższa chwilę, lecz uznali, że powinni wpierw nakarmić psa.  Bardzo lubili przebywać na polu do treningów. Było to naprawdę rozległe pole. Czyli się na nim woli, jak w swoim własnym świecie.
- Jak go nazwiemy?- po chwili Ciszy zapytał Lio.
- Hmm...- Zamyśliła się i pochyliła głowę patrząc na psa.
- Może Lucky- Rzuciła pomysłem.

- Świetne!- odezwał się mały.
Po 30 minutowej drodze doszli do miasta. Ich osada była jedną z większych elfickich. Każdy miał swój dom. Nie było możliwości spotkać bezdomnego lub biednego człowieka. Ponieważ rodzice Ro i Lio zmarli, zostali dani pod opiekę jednego z kucharzy. Kucharz był szczęśliwy, ponieważ sam nie mógł mieć dzieci, a chciał tego najbardziej na świecie. były także inne plusy. Rodzeństwo od małego kochało polować, więc Kucharz miał pod dostatkiem królików i ptaków do przyrządzania, a młodzi mieli zawsze co jeść. Teraz już szli między budynkami i patrzyli na nazwiska na furtkach. Domy wyglądały dość prosto. Kwadratowe dość duże bloki z oknami i drzwiami. Każdy miał ogrodzony dom niskim płotem. Każdy właściciel miał inny sposób na to, aby jego dom się wyróżniał. Nie którzy siali dużo kolorowych kwiatów, stawiali place zabaw dla dzieci lub malowali mieszkania. Inni nie robili nic. 

 Dom w którym oni mieszkali był zarazem domem jak i mini restauracją. Ich opiekun przyjmował ludzi, którzy chcieli zjeść coś smacznego lecz nie mieli czasu, lub nie mają odpowiedniego sprzętu aby coś ugotować samodzielnie. Kucharz udzielał także lekcji gotowania. 
- Ciekawe czy Pan John zgodzi się na tego psa- zastanawiali się.
Gdy przekroczyli już bramę i doszli do drzwi Lio zawołał głośno właściciela domu aby przedstawić mu nowego domownika. 
- O jak dobrze, że już jesteście! Muszę wam o czymś powiedzieć- Wychylił głowę zza kuchni- ale wy mówcie pierwsi.
-Zobacz co mamy- Ro wyjęła psa z jasno niebieskiego płaszcza którym go okryła.

- O cóż to za malec- Wziął Luckiego na ręce- mam nadzieje, że go nie wyrzucicie na dwór. 
Rodzeństwo spojrzało na siebie
- Oczywiście, że nie!- wykrzyknęli razem. 
- A co ty chciałeś nam przekazać?- zapytał Lio.
- Właściwie to mam wiadomość do Ro.
- Do mnie?- zdziwiła się.  
- Masz gościa, jest w salonie.
Była już kompletnie oszołomiona. Zwykle nie miewała gości, którzy przychodzili wyłącznie do niej. Przeszła do salony i zobaczyła mężczyznę ze zwitkiem papierów w ręku. Miał długą brodę i wyglądało na to, że jest już w podeszłym wieku.
- Witaj Rosel- powiedział staruszek.
- Dzień dobry- odpowiedziała nieśmiało.
- Nazywam sie Jim Carter i przyszedłem powiadomić Cię o wspaniałej rzeczy!
- Jakiej?- zapytała zdezorientowana.
- Zostałaś przyjęta do Akademii Wybrańców!
Stała i zastanawiała się czy to nie żart. 
- Jakiej Akademii? 
- Wybrańców. Otóż twoje umiejętności bardzo zadziwiły radę i chcemy Ci pomóc w rozwijaniu tych zdolności. 
- Przykro mi, ale...
- Jedź!- przerwał jej młodszy brat- To twoja szansa!
- Ale nie mogę cie tu zostawić.
- Nie będę sam. Jedź.- podbiegł bliżej i przytulił ją z całej siły.
Nastała cisza. Rodzeństwo cicho szlochało przytulając się coraz mocniej. Nienawidzą rozłomek. Po za tym mają tylko siebie. Nie znieśli by utraty drugiej osoby. W końcu Rosel wzięła się w garść i przetarła łzy.
- Zgadzam się. Jak mam tam dotrzeć?
- Proszę, oto mapa, masz tu zaznaczoną drogę- wyciągnął rękę i podał jej papiery.
- A to do czego?- pokazała na jedną z kartek.
- Kiedy będziesz już stu procentowo gotowa na wyprawę, otwórz go.
Nagle zrobiło się bardzo jasno. Wszyscy się zasłonili. Gdy otworzyli oczy, Mężczyzny już nie było.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Światopogląd...

    Stojąca postać na krawędzi dachu głównego budynku miasta sparaliżowała większą ilość mieszkańców. Wszyscy z przerażaniem patrzyli się na nią, jednak mało kto pomyślał że cała historia się tak potoczy...
   Słońce świeciło tego dnia niemiłosiernie mocno, jako że na niebie nie było choćby najmniejszej chmurki szanse na odrobinę cienia były dość marne. Ludność pobliskiego miasta i zbioru wiosek uwijała się ze swoją pracą tak żeby jak najszybciej wejść do najbliższej karczmy, zamówić kufel piwa korzennego i upić z niego przynajmniej jeden porządny łyk. Jednak niewielu udało się spełnić swoje pragnienie. Większość chłopów pracujących w polu, kowali kujących żelazo, gospodyń domowych zajmujących się gospodarstwem i wielu innych nie miało możliwości by choć dotrzeć w pobliże gospody...
   Młodzieniec o którym mowa była wcześniej stał z rozłożonymi rękoma na krawędzi dachu. Patrzył się na tłum, który zgromadził się jakieś dziesięć metrów pod nim. Na jego twarzy zagościł złośliwy uśmieszek zaś złote oczy zostały niewzruszone. Widać w nich było obojętność wręcz smutek. Kruczoczarne, dość krótkie i ukryte pod kapturem, włosy kontrastowały z nienaturalnie bladą skórą.
   Wysunął prawą nogę do przodu i przeniósł na nią swój ciężar ciała. Z wciąż powiększający się tłum słychać było krzyki przerażenia. Kobiety zamykały oczy lub odwracały wzrok aby nie widzieć mokrej plamy, która miała się za chwilę utworzyć na ziemi. Jednak nic takiego nie nastąpiło... Siedemnastolatek w chwili wystawienia nogi do przodu miał ręce lekko odchylone do tyłu, kiedy nastąpiło przeniesienia ciężaru wyciągnął je za siebie jak najdalej i chwycił się rynny. Wszystko działo się tak szybko że można by pomyśleć że chłopak magicznym sposobem znalazł się tam, gdzie się znalazł, jednak dzięki swojej zręczności udało mu się napędzić mieszkańcom stracha i nie ucierpieć przy tym. Prychnął tylko zniesmaczony głupotą tłumu, a następnie podciągnął się znów na dach.
-Może ktoś się nim w końcu zajmie?!-wydarł się jakiś mężczyzna.
-Bo komuś zachce się to robić...Strażnicy wolą chlać w karczmach niż pilnować porządku w mieście. Nikt z nich nawet na mnie palcem nie kiwnie chyba że tak się upije...-prychnął ponownie.-Szkoda gadać.-zaśmiał się zamykając oczy.
-Chłoptasiu!-odezwał się ten sam mężczyzna wychodząc na przód gromady.-Skoro wiesz że tak będzie to po co tam stoisz?! Złaź stamtąd i wracaj do swojego ojczulka, niech ci zaśpiewa jakąś balladę, może wtedy po przestawia ci się w głowie i nie będziesz tak krytykować naszej straży!
-Hym?-otworzył jedno oko unosząc brew.-Aż tak ci przeszkadza to że wyrażam swoją opinię? Może po prostu masz taką samą jak ja tylko że boisz się przyznać, hę?-spojrzał na niego wyzywającym wzrokiem.-Bezwartościowy, uległy śmieć. Niczym innym nie jesteś! Bojąc się wypowiedzieć swoje zdanie na głos jesteś nikim!-powiedział i zamachnął się ręką w nieznanym nikomu geście.
   Mężczyzna z którym ciemnowłosy toczył konwersację zrobił się cały czerwony na twarzy i zaczął wykrzykiwać najgorsze obelgi pod jego imieniem.
-Merkucjo Arronie Chanson!-odezwał się głos z tłumu, a jego właściciel wyszedł z niego.-Przestań robić zamieszanie i zejdź tutaj!
-Hym?-chłopak powtórzył poprzednią czynność z drugim okiem.-Nie wiem kim jesteś ale mało mnie to obchodzi...-odpowiedział zdawkowo.-Azaliż ciekaw jestem skąd znasz moje pełne imię oraz nazwisko?
-Mało istotny szczegół.-odpowiedział mężczyzna, chłopak się niezwykle skrzywił przy jego wypowiedzi.-Śmiem sądzić że za twoim...przedstawieniem i gadką kryje się coś więcej.
   Nieznajomy trafił w samo sedno, jednakże młodzieniec nie dawał po sobie tego poznać. Nie wszystko było jeszcze gotowe, trzeba było grać na czas. Więc spojrzał się na swojego kolejnego rozmówcę ze zdziwieniem i odparł.
-Twoje przypuszczenia są błędne, tyle mogę ci powiedzieć. Musiałem w końcu wyrzucić z siebie to co od wielu lat ciąży mi na sercu.-wypowiadając owe zdanie odwrócił się od tłumu i wszedł bardziej w głąb powierzchni.- Teraz...-nagle obrócił się do wszystkich z szaleńczym uśmiechem- mam wrażenie że mogę latać!-zaczął biec, nie wyglądała no to że chciałby się zatrzymać.
   Na początku wszyscy stali nie wzruszeni jednak kiedy zobaczyli że wyskoczył dość spory kawałek od budynku zamarli. Kobiety ponownie zaczęły krzyczeć i odwracać wzrok. Aż w pewnym momencie...
Dziedziniec na którym działa się cała akcja został szczelnie otulony szkarłatnym dymem. Merkucjo błyskawicznie znikł wszystkim z oczu. Osoby zgromadzone na placu zaczęły się krztusić nikt nie mógł złapać oddechu, opary był zbyt gęste. Parę osób, których reakcja była dość szybka, rzuciło się do ucieczki. Jednakże za daleko nie uciekli, po prostu napotkali niewidzialną ścianę, która odcinała im drogę ku wolności. Kiedy wszyscy popadali jak muchy do niewidzialnej klatki wpadła zakapturzona banda z osłoniętymi twarzami tak, że widać było jedynie oczy.. Zaczęli okradać wszystkich z kosztowności i pieniędzy. Było ich niewielu ale że byli nieźle zgrania cała akcja przebiegła szybko, ulotnili się kiedy nie było już nic ciekawego do zabrania.
   Rozproszeni zaczęli uciekać najróżniejszymi ścieżkami do wspólnego celu. Ciesząc się niemiłosiernie ze wspaniałych łupów docierali dość szybko do bazy, która znajdowała się pod ziemi w północnej części miasta, a jej korytarze ciągnęły się po całym mieście.
   W głównej sali znajdowali się już wszyscy...z wyjątkiem jednej osoby. Wszyscy zaczęli się zastanawiać co mogło spowodować spóźnienie owej osóbki. Mimo iż byli tam od kilku minut już zaczęły się tworzyć najróżniejsze historie co mogło się wydarzyć.
-Może zapomniał założyć maski?-snuli przypuszczenia jedni.
-Nie...to nie możliwe, może po prostu...-nie dane było mu skończyć
   Jak piorun z nieba na środku sali pojawił się Merkucjo. Stanął wyprostowany i zdjął kaptur. Spojrzał się swoim pozbawionym uczuć wzrokiem po twarzach wszystkich, a następnie podszedł do chłopaka któremu przerwał wypowiedź.
-Jeżeli...-zaczął.-...jeszcze RAZ każesz mi tyle czekać to licz się z tym że twoja śmierć nastąpi szybko i będzie bardzo bolesna.-kończąc zdanie docisnął sztylet młodzieńca do jego gardła.
-Jak?-zapytał zdziwiony trzęsąc się jak galareta.
   Po sali przeszedł szmer zdziwienia. Wszyscy wiedzieli że czarnowłosy jest bardzo zręczny i szybki ale to przekraczało ludzkie jak i inne pojęcie. Większość elfów mogłaby mu pozazdrościć jego umiejętności.
-Mówiłem ci w jakim miejscu masz wylać napar! To było najłatwiejsze zadanie na świecie, a ty jeszcze kazałeś mi czekać! Jeszcze rozumiem gdybyś to ty go przyrządzał ale że to ja go stworzyłem to nie widzę powodu dla którego musiałem ciągnąć tę pogawędkę przez tak długi czas!
-Był za duży tłum...! Nie mogłem pozwolić aby mnie zauważono!-próbował się wybronić.
-Ech...-złapał się za głowę zabierając przy tym broń z gardła chłopaka.
   Arronie oddał sztylet jego właścicielowi, a następnie zwrócił się do wszystkich zgromadzonych.
-Czy ktoś z was wie kim był ten...człowiek?-prychnął z pogardą na samą myśl o mężczyźnie.
-Musiał niedawno przybyć do naszego miasta, gdyż nie ma go w aktach miasta. -odezwała się pewna kobieta.
-Ja wiem kim on był!-odezwał się mężczyzna stojący pod ścianą.
-To podejdź tu i pochwal się swoją wiedzą-powiedział Merkucjo.
   Osobnik jako jedyny nie zdjął jeszcze swojej maski i kaptura. Zrobiwszy parę kroków do przodu zaczął jednak zdejmować zbędne okrycie. Stanął w połowie odległości, która wcześniej dzieliła go od przywódcy bandy i zdjął maskę.
-To ty?-zapytał beznamiętnie chłopak. On jako jedyny nie zdziwił się na widok swojego poprzedniego rozmówcy.
   Mężczyzna uśmiechnął się smutno i spuścił lekko głowę, ale tak by jego twarz pozostawała wciąż widoczna.
-Mam do ciebie sprawę...ale na osobności-kiedy skończył całe pomieszczenie rozbłysło jasnym światłem oślepiając przy tym wszystkich. Jednak kiedy ustąpiło w sali nie było ani brązowowłosego osobnika, ani Merkucja.
   W ciemnym i dość zakurzonym pokoju panował półmrok. Podłoga wykonana z ciemnego drewna zaskrzypiała więc kiedy na jej powierzchni niespodziewanie pojawiły się dwie postacie.
-Po co mnie tu zabrałeś?-zapytał chłopak odchodząc błyskawicznie od mężczyzny.
-Dziwny jesteś-zaśmiał się.-Normalnie to inni wrzeszczeli pytając się gdzie są lub po co ich zabieram, a ty? Nic!
-Odpowiadaj!-warknął już zdenerwowany, szybko się denerwował.
-Może inaczej...-odpowiedział zrezygnowany.-Jestem Elrik Amdeus Fox, czarodziej na stażu.-uśmiechnął się życzliwie.-Przybyłem tutaj z Akademii Wybrańców i mam zaszczyt poinformować cię iż zostałeś wybrany na jednego z uczniów!
-I co?-uniósł znacząco brew.-Mam się z tego powodu...cieszyć?
-To wielki zaszczyt należeć do naszej Akademii!-powiedział niezrażony wciąż mag.
-A po co mi ta...-prychnął ze wzgardą.-...A-ka-de-mia?-zaczął sylabowa ze znudzeniem ostatnie słowo.
-Do rozwijania twoich umiejętności, rzecz jasna!
-Sugerujesz że sam sobie nie poradzę?-zapytał z irytacją w głosie.
-Ależ nie! Twoje umiejętności są na nadzwyczajnym poziomie! A zwłaszcza Alchemia.-próbował go podejść psychologicznie Elrik, miał nadzieję że przynajmniej w taki sposób uda mu się przekonać chłopka.
    Arron zamilkł na chwilę. Widać propozycja studenta magii musiała go nadzwyczaj zaciekawić. Lubił kiedy ktoś zauważał jego smykałkę Alchemiczną.
-Jak się tam dostanę?-zapytał nagle.
-Dostaniesz ode mnie mapę, która poprowadzi cię do celu.-uśmiechnął się widząc że zaciekawił „pana kamienne uczucia”.
   Fox wręczywszy Chanson'owi mapę nagle trzepnął się w głowę z całej siły i zaczął grzebać w torbie którą miał przy sobie. Po chwili wyjął z niej zwitek papieru i wręczył go chłopakowi. Ten popatrzył się na papier i chwycił go.
-Kiedy będziesz gotów do podróży otwórz ten papierek.-uśmiechnął się, a światłość znów ich ogarnęła...
   Ciemnowłosy otworzywszy oczy spostrzegł iż znajduje się w swoim domu. Jako że na dworze była noc młodzieniec położył się do łóżka i z myślą o swojej podróży zasnął...