Nim słońce zaczęło wschodzić chłopak
już był gotowy do wyruszenia w podróż. Spakowawszy najważniejsze
rzeczy typu pieniądze, ubrania na zmianę, prowiant, broń i parę
innych pierdół ruszył w dół po schodach. Przed zejściem jednak
sprawdził czy ma przy sobie mapę i jakiś tam zwitek. Chciał jak
najszybciej opuścić domostwo gdyż wraz ze wschodem słońca knajpa
w jego domu jest otwierana, a raczej wymykać się z domu w takim
tłumie nie wypada. Jego dłoń spoczywała już na pozłacanej
klamce od drzwi i zaraz miała ją przekręcić gdy ktoś go
zatrzymał.
-Wiedziałem że ciebie też to spotka,
heh...czyż to nie śmieszne? - zapytała podchodząc do chłopaka.
-Po co mnie zatrzymujesz? - spojrzał się
znudzony na ojca. -I co niby mnie też spotka? - zaakcentował
przedostatnie słowo.
-Dołączenie do akademii, ot co! -zaśmiał
się. -Jednak trudno mi uwierzyć że chciałeś mnie opuścić bez
słowa. Cóż ci uczyniłem że tak postępujesz? - zapytał
zmartwiony.
Merkucjo stał plecami do jedynego członka
swej rodziny. Patrzył wciąż na drzwi, którymi miał zamiar wyjść
jakiś czas. Nie odzywał się, zignorował całkowicie słowa
opiekuna. Przekręcił powoli klamkę i przyciągnął do siebie.
-Także mogłeś wstąpić do tego czegoś? -
zapytał nagle.
-Tak, miałem taką szansę. Było to...całkiem
niedawno, jakieś 16 lat temu, heh...Przyszedł do mnie wysłannik z
uczelni i zaproponował mi dołączenie do niej. Odmówiłem jak
widać, heh...śmieszna sytuacja – odparł. Jak widać w zwyczaju
miał kończyć niektóre wypowiedzi sformułowaniem ze słowem
„śmieszne” lub westchnięciem albo tym i tym.
-Czemu odmówiłeś? - zapytał jak zwykle z
chłodem w głosie.
-Bo urodziłeś się ty...-odpowiedział po
dłuższym zastanowieniu i uśmiechnął się pod nosem. -Byłeś
wtedy najważniejszy, nie mogłem sobie pozwolić na dłuższy
wyjazd, heh...
Wysłuchawszy wszystkiego młodzieniec
wyszedł powoli na dwór. Jednak zanim zatrzasnął drzwi zwrócił
się do barda.
-Wrócę tu – narzucił na głowę kaptur i
ruszył przed siebie.
-Nawet nie śmiałem w to wątpić
Merkucjo...heh – odpowiedział i zaczął ogarniać karczmę.
Siedemnastolatek skierował swe kroki w
stronę bramy głównej. Mimo iż było wcześniej napotkał na swej
drodze wielu strażników jak i zwykłych przechodniów. W pewnym
momencie poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Uniósł głowę do
góry tak aby dostrzec twarz być może kolejnej ofiary. Jednak była
ona skryta pod kapturem.
-Spokojnie szefie! - usłyszał głos owego
osobnika.
-Czego?! - warknął orientując się z kim
rozmawia.
-Chciałam panu życzyć powodzenia w podróży
– powiedziała na jednym oddechu kobieta.
-Nie potrzebnie się fatygowałaś...
bezpodstawny trud – stwierdził oschle. -A teraz wracaj do swoich
obowiązków, Agatho – rzekł i ruszył dalej.
Kobieta patrzyła się na niego jeszcze
przez chwilę stojąc jak słup soli. Potem uśmiechnęła się lekko
i skierowała swe kroki do najbliższego wejścia do bazy.
Merkucjo mijając przy wyjściu strażników
rzucił im pełne nienawiści spojrzenie, następnie poprawiwszy
plecak ruszył drogą przed siebie. Szedł wzdłuż kamiennej dróżki
aż w końcu na horyzoncie ukazał mu się las. Mógł pójść
do niego lub ominąć. Mimo iż mapa, którą posiadał wskazywała
okrężny szlak on musiał udać się przez las.
Kiedy znalazł się
w nim doznał wielkiego rozczarowania. Było w nim strasznie spokojnie i jasno. Marudząc pod nosem ruszył przed siebie. Po drodze musiał przeskakiwać wiele różnych strumieni i wspinać się na wielkie góry, które zaczęły się pojawiać z czasem.
W końcu kiedy się ściemniło postanowił rozbić obóz. Położył swój bagaż pod jednym z wielkich drzew i zaczął zbierać drewno aby po chwili móc ogrzać się przy ognisku. Przy okazji upiekł sobie mięsko zajęcy, które zabił podczas drogi. Następnie z plecaka wyjął lutnie i zaczął sobie na niej przygrywać. Robił to póki wkoło nie zrobiło się całkowicie czarno. Odłożywszy instrument ułożył się do snu i zasnął.
Kolejnego dnia wyruszył z samego rana i podróżował spokojnie aż do wieczora. Jego wędrówkę przerwał odgłos łamanych gałęzi. Jak na zabójcę przystało przyczaił się w pobliskich krzakach i...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz